środa, 13 kwietnia 2016

XXIV Bieg Powstania Warszawskiego - czyli mój pierwszy bieg masowy





26 lipiec 21:00.
Start XXIV Biegu Powstania Warszawskiego.
Mój pierwszy bieg, od razu w tłumie 10000 biegaczy.
Szok, euforia, a potem cierpienie, klnięcie i zastanawianie się, dlaczego to sobie robię.
Za jakie grzechy i w imię czego?

Ale zacznijmy od początku.



Na start namówiła mnie tak naprawdę przyjaciółka. Od jakiegoś czasu zdarzało nam się razem potruchtać, pójść na basen czy na rolki. To miał być test naszej sprawności. W końcu stanęło na tym, że miałam biec ja i dwie moje najlepsze przyjaciółki - bliźniaczki.

Przygotowania zaczęłyśmy właściwie dopiero miesiąc przed startem. Żadna z nas nigdy nie przebiegła 10 km (ba, ja to może z 6 km zrobiłam najwięcej), ale byłyśmy w stanie biec prawie godzinę. Naiwnie sądziłyśmy, że jest to tempo około 6 min/km i jak zrobimy godzinny trening to przebiegniemy spokojnie 9-10 km. (w rzeczywistości to było około 7...) I tak sobie biegałyśmy, zapału miałyśmy dużo, gorzej było z wiedzą.

 W końcu stanęłyśmy na starcie. Z tego co pamiętam było naprawdę ciepło, mimo że start był o 21:00. Celowałyśmy w czas poniżej godziny, przy czym 55 minut było wymarzonym wynikiem. Odśpiewaliśmy hymn i tysiące ludzi ruszyło na trasę.

Już na pierwszym kilometrze miałyśmy stratę, z planowanego 6:00 min/km wyszło 6:15. Co więcej nie było to tempo jakim dałabym radę przebiec jeszcze 9 km. Było źle. Zwaliłyśmy to na brak rozgrzewki. Jednak potem było już tylko gorzej, tempo spadało i na półmetku zameldowałyśmy się z czasem prawie 33 minut. Było tragicznie.

Byłyśmy zmęczone i wściekłe, że tak bardzo przeliczyłyśmy się z siłami. Może dlatego drugą połówkę przebiegłyśmy dużo szybciej. Gdy jedna opadała z sił i miała kryzys, druga próbowała ją zmotywować (z tego co pamiętam, głównie sapaniem ;)) Ostatni kilometr był chyba największą torturę jaką do tamtego czasu przeżyłam. Jakieś 400m przed metą wolontariuszki zaczęły krzyczeć, że zostało 100m. Niewiele myśląc zerwałam się do finishu, spodziewając się mety zaraz za zakrętem. No cóż, nie było jej. Jakieś 300m dalej majaczyły dopiero balony. 200m "odpoczynku" i finish po raz drugi. Gdy przeanalizowałam czasy, wyszło, że ostatni kilometr poleciałam w granicy życiówki. Jest to całkiem możliwe, bo w szkole na zaliczeniach nigdy nie mogłam dać z siebie 100%. Na metę wpadłam ledwie żywa z czasem 1:01:33. Jeszcze nigdy nie byłam tak zmęczona jak wtedy.

Moja przyjaciółka powiedziała nigdy więcej i do tej pory ma traumę. A ja postanowiłam, że następnym razem złamię godzinę. I obietnicy dotrzymałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz