Strony

piątek, 16 września 2016

Wolontariat w Runmageddonie, czyli jak wygląda piekło od środka. Część 1

Wolontariat w Runmageddonie, czyli jak wygląda piekło od środka. Część 1



20 i 21 sierpnia nad Zalewem Bardowskiego odbył się warszawski Runmageddon. Mogę z radością oznajmić, że również ja pomogłam w organizacji biegu. Jak? Ano byłam wolontariuszką. Organizatorzy obiecują: BĘDZIE PIEKŁO! Zobaczmy więc, czy było.

Najpierw kilka słów o tym, skąd się wziął w ogóle taki pomysł.

Po pierwsze, zawsze chciałam pomóc przy jakimś biegu, ale zawsze ogarniałam się za późno.

Przykład: maraton.
O super, będę wolontariuszką! A potem telefon: Przykro nam, nie ma już wolnych miejsc...

Po drugie, w przyszłym roku chcę wziąć udział w Runmageddonie, ale ponad 100 zł za bieg to dla mnie dość dużo. Ogólnie uważam, że nie jest to zbyt wysoka cena, biorąc pod uwagę ogrom pracy przy organizacji. Ale dla osoby, która jeszcze nie pracuje i głównym jej źródłem dochodów są rodzice, no cóż, to sporo. Dlaczego o tym piszę? Bo wolontariat oznacza też wybrany start za darmo.

Po trzecie, były wakacje, fajnie byłoby zrobić coś nowego. Tym bardziej, że wypadł mi jeden wyjazd i do końca sierpnia i tak siedziałam w domu.

Tak więc razem z Hanią i Moniką zapisałyśmy się na trzy dni. Piątek i dwa dni zawodów, czyli sobota i niedziela.



Na dwa tygodnie przed imprezą potwierdziłyśmy telefonicznie obecność, dosłałyśmy umowę i czekałyśmy na piątek. Niestety dla Hani zabrakło już miejsca na piątek (za długo nie oddzwaniała do koorrdynatorki), więc ostatecznie była tylko dwa dni.

Bieg odbywał się nad Zalewem Bardowskiego. Mimo tego, że w linii prostej było to jakieś 15 km od domu, to dojazd zajmował nam prawie półtorej godziny. Autobus na pociąg, pociągiem na wschodnią i znowu autobusem. W zależności, którym - do przejścia było na koniec jeszcze 1-2,5 km.

A żeby było ciekawiej, w piątek popisałam się zdolnością organizacyjną. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Do momentu, kiedy nie pomyliłam godziny odjazdu autobusu... I za późno wyszłam z domu.
(Oklaski, proszę!)

Nie byłoby problemu, ale niestety miałyśmy pecha i trafiłyśmy na jedyną chyba godzinę, gdzie nie jedzie żaden pociąg.

Tak więc, wiedziałam, że albo dojedziemy na punkt 13, albo się spóźnimy. Jak możecie się domyślić, miejsce miała wersja numer dwa. Głównie dlatego, że od przystanku autobusowego był jednak ponad kilometr, a nie 200 metrów, które pokazywała mapa.

W namiocie zgłosiłyśmy się o 13:15, więc ostatecznie nie było źle. Jak to zwykle bywa, wszyscy już poszli na obiad, a my dopiero zameldowałyśmy się i dostałyśmy koszulki. Na obiad nie starczyło już czasu.

O 13:30 zaczęła się odprawa. Praca w biurze zawodów to głównie weryfikacja i wydawanie pakietów startowych. Ale to także załatwianie różnych problemów i udzielanie informacji. 

Ja razem z Moniką zostałyśmy przydzielone do kierowania ruchem na wejściu. Nie powiem, nie brzmiało to zachęcająco. Szczególnie dla osób, które z natury są nieśmiałe. No ale cóż, trzeba będzie się ogarnąć.

Od 14 zaczęły pojawiać się pierwsze osoby. Zaczęło się piekło...

Żeby nie wyszedł z tego przerażająco długi elaborat, część druga w niedzielę ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz